środa, 3 lutego 2016

Tydzień w Apulii. Dzień 4, Bari.

Ten tekst będzie o tym, że nie zawsze warto być turystycznym prymusem, takim, który zawsze wie, co się w danym miejscu dzieje. Czasem warto dać się zaskoczyć, bo to nie gryzie :)


Czwartego dnia opuściłam moją kwaterę w Trani i wyruszyłam do mojej kolejnej bazy, którą miało być Ostuni. Bari było po drodze, i tak musiałam się tam przesiąść, więc grzechem byłoby stracić taką okazję do zwiedzenia miasta. Przed wycieczką do Bari nie odrobiłam zadania domowego, za mało przeczytałam, a to, co przeczytałam, niekoniecznie ze zrozumieniem. Dzięki temu chodziłam sobie po mieście kompletnie zrelaksowana, nie czując na sobie żadnej presji.
Mgliście tylko wiedziałam, że chciałabym zobaczyć katedrę i kościół San Nicola. Zostawiłam ciężki bagaż w przechowalni i szłam sobie prosto za nosem, licząc na to, że moje nogi same mnie zaniosą do tych kościołów. 



I nie pomyliłam się :)
Najpierw trafiłam do wielkiej, romańskiej katedry San Sabino. A potem, niedaleko, znalazłam  zamek.



A w końcu, szwendając się wąskimi ulicami, na których wszędzie leżały trupy parasoli połamanych po wczorajszej ulewie, i na których pranie było jeszcze przykryte, na wypadek deszczu, foliowymi płachtami...



...(bo ulewa, czy nie ulewa, Włochy to Włochy i pranie musi być)...


...trafiłam pod samiusieńki kościół San Nicola. W środku był praktycznie pusty, a tak mi się przynajmniej wydawało.



Aż tu nagle spod ziemi wybiegła kobieta, której gesty przykuły moją uwagę (a jeżeli jesteś we Włoszech i czyjś gest przykuwa twoją uwagę, to już musi to być gest nie lada!), więc pospieszyłam czym prędzej do tej krypty, żeby zobaczyć, co tam takiego jest. I zanurzyłam się pod posadzkę. A tam... tłum ludzi. Pytam więc pierwszego lepszego człowieka, co tu się dzieje, a on na to: "nie panimaju"... I wszystko jasne. Zawiązałam naprędce na głowie chustkę, i zanurzyłam się w jednej z najpiękniejszych prawosławnych liturgii, jakich kiedykolwiek było mi dane doświadczyć, kątem oka obserwując patriarchów z brodami tak długimi, że sięgały im brzucha. I wtedy przypomniało mi się, że owszem, w przewodniku było napisane, że w San Nicola mieści się grób św. Mikołaja, a kiedy kupowałam coś na straganie, ktoś pytał, czy jestem Rosjanką, ale mój mózg najwyraźniej odmówił połączenia tych dwóch faktów w spójną całość. Widocznie zadecydował, że lepiej, żeby to, co się tam działo, było dla mnie totalną niespodzianką. I raczej się nie pomylił :)


Toteż, jeśli nie macie czasu, czy nawet ochoty, przygotowywać się do wyprawy jak profesjonalista, może to i lepiej? Wiedza daje wprawdzie poczucie bezpieczeństwa i redukuje stres (przynajmniej w teorii, bo w praktyce, jak wiemy, że autobus ucieknie, to denerwujemy się bardziej, niż jak o tym nie wiemy, a skutek i tak jest ten sam). Może dobre przygotowanie pozwala uniknąć rozczarowań, ale czasami też i uniesień?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz