piątek, 5 lutego 2016

Tydzień w Apulii. Dzień 6, Locorotondo


Locorotondo, jak sama nazwa wskazuje, jest okrągłe, a poza tym jest chyba tak samo białe, jak Ostuni. Miasteczko (a w każdym razie jego historyczna część), jest malutkie jak ciasteczko, i zwiedza je się tak przyjemnie, jak zjada się słodycze.


Oprócz pokręcenia się po starówce, warto zejść sobie Via dei Templari (na zdjęciu poniżej), która się wije aż do malutkiego, słodkiego, bielusieńkiego kościółka. Tam z dołu można najlepiej podziwiać okrągłość Locorotondo :)



Z wyprawą do Locorotondo jest związanych wiele przygód. Bo wcale nie było tak łatwo tam dotrzeć.



Wyczytałam w przewodniku, że do Locorotondo można się dostać autobusem, z Cisternino. Pełna nadziei wsiadłam więc w Ostuni w odpowiedni autobus i tam dojechałam. I nawet ten autobus do Locorotondo znalazłam. Stał na odludziu, kompletnie zimny, a rozkładu ni widu. Wokół żywego ducha. Wybrałam się więc na rekonesans, pełna nadziei i dobrych myśli wkroczyłam do najbliższej edikoli, by zapytać o to, kiedy tenże autobus odjeżdża. Tyle, że nie znałam wtedy włoskiego, może trochę rozumiałam, ale pytania nie umiałam zadać. Został mi więc tylko angielski, język budzący powszechną grozę i chęć ucieczki. Toteż nie dowiedziałam się niczego, bo z mojego pytania zrozumiane zostało tylko "Locorotondo", i jedyne, co dostałam, to fala zaprzeczeń, z której w końcu zrozumiałam, że nie mogą mi sprzedać biletu na ten autobus. Tylko, że ja nie chciałam wcale biletu...



W końcu zaczepiłam jakąś miło wyglądającą kobietę w średnim wieku. I ona - miała na imię Rosanna, Rosa-Anna, jak mi później wytłumaczyła - przeszła ze mną pół kilometra z okładem pytając o ten nieszczęsny autobus. Nikt nic nie wiedział. Doszłyśmy do jakiegoś baru, w którym wywiązała się wielka dyskusja, której oczywiście nie rozumiałam ani w ząb, aż ktoś nagle podał mi telefon. Z taką pewną nieśmiałością przyłożyłam go sobie do ucha, i nagle słyszę... polski! Z telefonu wypłynęło mniej więcej: "Cześć, jestem Małgosia, te autobusy do Locorotondo to jeżdżą bardzo rzadko, i nikt nie wie, kiedy, ale nic się nie przejmuj, ten gość, który Ci dał telefon, to Donato, on cię zawiezie." Pani Małgosiu z Cisternino, jeśli jakimś cudem przeczyta Pani ten tekst, proszę się odezwać :) No i zawiózł, odmówił wzięcia zapłaty, a na koniec powiedział mi jeszcze po polsku "dzień dobry". Takie rzeczy to tylko w Italii :)



W całej tej sytuacji był jeden minus - nie zobaczyłam prawie nic w Cisternino, które podobno jest śliczne...
Niemniej, zdecydowanie więcej było plusów, od integracji z miejscową ludnością poczynając, na takim drobiażdżku, jak zaoszczędzenie na bilecie, kończąc. No i zero stresu. A sama ta przygoda była więcej warta, niż zwiedzanie kolejnego miasta. Nie wiem, co się właściwie zmieniło od tego czasu, dlaczego teraz już tak nie robię. Teraz jadę obwarowana tysiącem rozkładów w notesie, numerami awaryjnych telefonów i podobnymi rzeczami. Zanim znajdę się w jakimś miejscu, bardzo dużo o nim wiem. Czy to, co mnie powstrzymuje przed spontanicznością, to rosnąca łatwość zdobycia tych informacji? To, że idzie mi to coraz szybciej, a może to, że planowanie wyprawy stało się jej przedłużeniem, a co za tym idzie, jej częścią, czyli przyjemnością? A może to po prostu niechęć do ryzyka, która przychodzi (o zgrozo!) z wiekiem? 
Zacieram więc ręce przed następną wycieczką. Autobusy i tak sprawdzę wszystkie, ale postanawiam uroczyście, że wrzucę na luz. Pojadę sama, więc mogę sobie na to pozwolić. Oddałam już do biblioteki książki, które były o miejscu, w które się teraz wybieram. Przed przeczytaniem :)


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz