wtorek, 3 marca 2015

Jak odczarować sobie styczeń, mając tylko jeden dzień urlopu - cz 2. - RZYM


O założeniach wyprawy pisałam już wcześniej, w poście pod takim samym tytułem, więc dzisiaj będzie tylko o Rzymie.
W Rzymie już kiedyś byłam, przejazdem. W sierpniu. Znienawidziłam go tak, że podróżując później na południe Włoch,  wybrałam trasę przez Ankonę. Zwiedzaliśmy wtedy głównie Watykan,w bazylice byliśmy o ósmej, o dziewiątej staliśmy już w kolejce do Kaplicy Sykstyńskiej. Nie doczekaliśmy się. Pojechaliśmy wtedy metrem na chybił - trafił, (do metra - linii A - schodziło się tak głęboko, że to już chyba było w przedpieklu) i chybiliśmy prosto do krypty Kapucynów, w której dekoracje były zrobione z ludzkich kości. Brrr...
Snułam się po Wiecznym Mieście z pewnym niedowierzaniem, że ktokolwiek tu z własnej woli przyjeżdża, chociaż wierzyłam, że w styczniu może tam być naprawdę pięknie.
Nie omyliłam się.
Podczas mojej styczniowej wyprawy okropnie się w tym mieście zakochałam. Uwiodło mnie starożytnościami, o których nawet nie wiedziałam, że je lubię. Linią metra B (niebieską), do której schodziło się tylko jednymi, krótkimi schodami, i która dojeżdżała wszędzie tam, gdzie chciałam.
A to była tylko taka krótka, rzymska zajawka, na zasadzie: skoro już tu jestem, to przynajmniej coś zobaczę.
W domu zaprojektowałam sobie 4 warianty trasy, na 4 różne pogody i stopnie zmęczenia, koncentrując je na tym, co najbardziej lubię, czyli na romańskiej architekturze, naiwnie myśląc, że obok wszystkich innych zabytków będę mogła przejść obojętnie. Życie potoczyło się jednak trochę inaczej. Na widok tego wszystkiego wpadłam bowiem w dziki zachwyt i kilkukilometrowa trasa zabrała mi dwa razy tyle, ile planowałam.
Trasę można podsumować czterema zabytkami ( Koloseum, Santa Maria in Cosmedin, Santa Maria in Trastevere,Panteon), jeśli weźmiecie sobie mapę i je na niej połączycie, to zobaczycie po drodze bardzo dużo rzeczy.
Zaczęłam od Koloseum, gdzie dojechałam metrem:


Potem Via Dei Fori Imperiali wiodła mnie przez owe fora właśnie, zatrzęsienie starożytności trudne do wyobrażenia...






Po prawej stronie wznosiła się majestatycznie Torre delle Milizie:


I tak w końcu doszłam do kolumny Trajana:


Tu trzeba było skręcić w lewo, przejść koło teatru Marcellusa, żeby trafić do pięknego kościoła Santa Maria in Cosmedin 


Po drodze natknęłam się na taką oto świątynię Westy


(i tutaj tak naprawdę moja wyprawa się urwała, wsiadłam w pociąg do Sulmony i wróciłam do Rzymu dopiero po dwóch nocach, ale zaczęłam przerwaną rzymską opowieść w tym samym miejscu, mogę więc równie dobrze kontynuować, jakby nigdy nic)

Dalej trzeba było przekroczyć Tybr


I iść Via della Lungaretta (Bardzo piękna, godna polecenia - dużo kafejek, jakaś piekarnia - cukiernia, gdzie nabyłam parę kawałków pizzy na obiad, a potem zjadłam je w locie, na ulicy; łącznie z deserem kosztowało mnie to jakieś 5 euro. Za espresso (pyszne!) zapłaciłam tylko 1 euro. Via della Lungaretta jest też rajem dla miłośników książek. Jest tam dużo księgarenek i antykwariatów, jedna ładniejsza od drugiej). 


W końcu dotarłam do bazyliki Santa Maria in Trastevere, a potem ruszyłam w kierunku Panteonu.


Po drodze napotkałam wiele ciekawych rzeczy i miejsc, na przykład Area Sacra, starożytne ruiny, w których żyją koty.


Wisiał tam dramatyczny apel, żeby tych kotów nie karmić, okraszony zdjęciami (na szczęście jeszcze żywych) zwierzaków, które zginęły pod kołami samochodów, idąc za ludźmi, którzy je karmili. Pozostałe koty, sądząc po minie, nie są z tego zadowolone.


A potem był Panteon.


Otwór w kopule. 


Pod spodem znajdowała się wielka, ogrodzona kałuża.


Ale to, co zdumiało mnie najbardziej, to to, jak ta wielka bryła wygląda na zewnątrz, i to widziana nie od strony wejścia, tylko stamtąd, skąd nigdy nie robi się jej zdjęć, czyli z tyłu. Wygląda, jak coś żywego. Na przykład gigantyczna krowa. Jak weszłam na ten plac, szczęka mi opadła, w pierwszej sekundzie nie wiedziałam nawet, co to jest.



Obok Panteonu stoi przepiękny, gotycki kościół Santa Maria Sopra Minerva



I tu moja wyprawa po centrum Rzymu się skończyła, bo strasznie chciałam zobaczyć jeszcze Santa Costanzę. Można dojechać tam metrem spod Koloseum (wysiada się na Santa Agnese - Annibaliano, kierunek Conca d'Oro, ta sama, niebieska linia) i idzie 5 minut w górę. W środku czekają przepiękne mozaiki:



Mam po tym spacerze gigantyczną satysfakcję. Coś, czego nie lubiłam, pokazało mi nagle swoją jasną stronę, ba, zachwyciło!
Niemniej, były też wady. W okolicach lotniska Ciampino można by kręcić film wojenny bez charateryzacji. Są to okolice zaniedbane, może nawet brzydkie same w sobie, a ja, rozpuszczona wiecznie zieloną Irlandią nie lubię widoku przegniłej trawy w kolorze szaro - żółtym. Ale zdecydowanie najgorsi są panowie usiłujący sprzedać turystom selfie-sticki (takie patyki, za pomocą których robi się selfie na tle zabytków). Metoda sprzedaży polegała na machaniu tymże przyrządem przed nogami potencjalnego nabywcy tak, że ten się o mało nie wywrócił. Potem, na szczęście, zaczęło kropić, więc sprzedawcy selfie-sticków zamienili się w handlarzy parasolami i pelerynami. Proces ten przebiegał równie nachalnie, jednak był znacznie bezpieczniejszy. Niemniej, kupiłam sobie potem, w normalnym sklepie i pięć razy taniej, pelerynę. Bynajmniej nie po to, żeby się chronić przed deszczem - gdybym miała wyciągać parasol dla tych paru kropli, na tutejszy, irlandzki deszcz musiałabym chyba mieć łódź podwodną. Kupiłam ją dlatego, żeby dać im do zrozumienia, że niczego mi już nie wcisną.

Na pewno jeszcze tam kiedyś pojadę. Może za rok, też w styczniu? Widziałam już wszystko, co najważniejsze, więc będę się pewnie włóczyć bez planu. Najpierw zajrzę na Via della Lungaretta, pobuszuję w tych księgarniach. 
A potem się zobaczy. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz