poniedziałek, 25 czerwca 2018

Dzień w ruinach

Rosserk Abbey

Pogoda była tego dnia taka sobie, miało być trochę lepiej w dolinach, toteż pomyślałam, że fajnie byłoby wybrać się gdzieś na rower. Północne Mayo od dawna mnie korciło, toteż wsadziłam rower do pociągu i dojechałam nim najdalej, jak to możliwe, czyli do Balliny, i stamtąd ruszyłam na północ.


Opactwo Rosserk z zewnątrz

Rosserk z zewnątrz
Okno
Rosserk Abbey, krużganek, wejścia do mnisich cel
Widok opactwa z drogi
Pierwszym przystankiem było Rosserk Abbey – śliczne, franciszkańskie, gotyckie opactwo z XV wieku malowniczo położone nad Moy Estuary. Można sobie po nim trochę pobuszować, a niedaleko jest jeszcze holy well - „święta studnia”, źródełko, którego wody mają mieć cudowne właściwości. To konkretne jest poświęcone Marii. To przedziwne miejsce, pełne porzuconych w trawie figurek świętych, z drzewem wyrastającym z dachu kamiennej budowli studni, zupełnie mnie urzekło. Jego inność, dziwaczność, jadowicie zielona trawa i migoczące w słońcu paciorki wiszących na drzewie różańców sprawiły, że wydało mi się żywcem przeniesione z innego świata.

Mary's Well
Święci w trawie
Widok z góry


Kolejnym punktem wycieczki było Moyne Abbey – bardzo podobne do pierwszego opactwa, też z piętnastego wieku, również powiązane z Franciszkanami. Toteż nie zwiedzałam go szczegółowo, bo lista była jeszcze długa i daleka, a właściciel farmy, na której leżało, groził bykiem...

Moyne Abbey
Po dwóch godzinach dotarłam do Killali, uroczego miasteczka ze świetnie zachowaną okrągłą wieżą i niewielką katedrą, która wbrew zapewnieniom, jakie wyczytałam w przewodniku, nie wydała mi się zbyt ciekawa. 


Okrągła wieża w Killali
Katedra w Killali

Okno katedry
O wiele bardziej interesujące wydało mi się wybrzeże, z którego widać było przedziwną, pofałdowaną, podłużną wyspę. Nigdy jeszcze nie widziałam tak ciekawej rzeźby terenu, i była to druga rzecz tego dnia, która wydała mi się zupełnie egzotyczna.

Wybrzeże w Killali i ciekawa wyspa

Z Killali ruszyłam na północny zachód, dojechałam do ładnego, kamiennego mostu Palmerstown Bridge, a stamtąd ruszyłam w kierunku Rathfran, gdzie miałam zwiedzić kolejne opactwo. Po drodze minęłam niespodziankę – megalityczny grobowiec. Cały ten rejon jest usiany takimi zabytkami, jednak ciężko czasem je wypatrzeć pośród krzaków, naturalnych kamieni i pasących się wszędzie krów... Ten stał jednak zapraszająco koło drogi i nie dało się go przegapić :)

Megalityczny grobowiec
Po niedługim czasie dotarłam do Rathfran Abbey. Zaparkowałam koło cmentarza i szłam ścieżką wzdłuż wybrzeża. Trasa wyglądała tak, jakby podczas przypływu była zalana, ale była bardzo ładna, a samo opactwo było zupełnie inne, niż dwa poprzednie. Starsze, sięgające trzynastego wieku, miało monumentalne skarpy i małe okna. W środku znalazłam dwie ciekawe rzeźbione płyty, jedną z wizerunkiem krzyża, a drugą z motywami roślinnymi i zwierzęcymi, ta jednak była pokryta porostami i dość mało czytelna.

Piękne, stareńkie Rathfran Abbey

Rathfran Abbey, wnętrze

Rathfran Abbey
Ostatnim miejscem, jakie chciałam tego dnia zobaczyć, było Kilcummin. Zrobiło się trochę wyżej, na południu można było zobaczyć majestatyczną górę Nephin, a wschodzie rysowało się Sligo, a gdzieś pomiędzy, w zatokach, leżały piękne, piaszczyste plaże. 

Plaże i widok na Sligo

Już prawie w Kilcummin
Po drodze zauważyłam jeszcze ruiny zamku na skarpie wpadającej do oceanu i w końcu trafiłam do ruin prastarego kościółka na wybrzeżu. Był o wiele mniejszy, niż wielkie opactwa, które zwiedziłam wcześniej, jego początki sięgają VII lub VIII wieku... 

Kościółek w Kilcummin...
...i jego okienko


W środku rosło drzewo, a nieopodal było, a jakże, kolejne święte źródło! To jednak nie miało takiego klimatu, jak pierwsze, które widziałam tego dnia. Skierowałam się więc do mojego celu – Kilcummin Head. Dojechałam tam po kilku minutach, zatrzymałam się w najwyższym punkcie i postanowiłam nie zjeżdżać na sam dół, bo było już dość późno, na pociąg do Balliny daleko, a widoki na Atlantyk były tak oszałamiające, że trudno było wyobrazić sobie lepsze. Coś jest w tym oceanie, że żadne morze, choćby oglądane z najlepszego punktu, nigdy nie będzie się wydawało aż tak wielkie i monumentalne. Chociaż jest fizycznie niemożliwe, żeby ją zobaczyć, metafizycznie zawsze się jednak czuje potęgę oceanu...

Atlantyk widziany z Kilcummin Head
Podsumowując:
50 km, razem z kluczeniem tu i ówdzie, żeby sprawdzić, co tam właściwie jest, za tym czy innym zakrętem...
Trzy ruiny opactw, jedne ruiny zamku, jedne ruiny kościoła, dwa święte źródełka, jeden megalityczny grobowiec, jeden całkiem nie zrujnowany kościół, jedna okrągła wieża, na całe szczęście, też cała. Aż dziesięć różnych zabytków jednego dnia! A do tego nieskończona ilość widoków. W sumie, pełnia szczęścia. Gdyby tylko siodełko w rowerze było bardziej miękkie...
UWAGA: na chcącego pożreć rowerzystów nieupilnowanego psa  na górce przed Moyne Abbey. Jest naprawdę szybki, uparty i wytrwały. I chyba głodny :)

Kilcummin Head

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz