Było upalne, kwietniowe popołudnie, słońce opalało radośnie moje blade, gołe nogi. Wreszcie autobus nadjechał. Wsiadająca wraz ze mną zakonnica obrzuciła moje nogi pełnym dezaprobaty spojrzeniem. No cóż, pod koniec kwietnia Włosi ciągle jeszcze chodzą w zimowych kurtkach. Przyzwyczajona raczej do irlandzkich temperatur, próbując wtopić się w toskański tłum, umarłabym chyba na udar słoneczny.
Rozejrzałam się po autobusie i wybrałam z tłumu osobę, która mogłaby mówić po angielsku. Był to młody, kędzierzawy chłopak. Przysiadłam się, pytając o kościół. Zyskałam w ten sposób najlepszego przewodnika, jakiego mogłabym sobie wymarzyć. Zakonnica wbijała we mnie nienawistne spojrzenie, przenosząc je raz po raz z mojej twarzy na widoczny kawałek uda, zupełnie, jak kot obserwujący lotkę przy grze w badmintona.
W końcu wysiedliśmy, wszyscy troje, na tym samym przystanku. Chłopak powiedział, że zaprowadzi mnie do kościoła, a zakonnica, kiedy usłyszała, gdzie idziemy, natychmiast się rozpromieniła. Zbrodnia chodzenia bez rajstop została mi wybaczona w jednej sekundzie, a siostra, gestykulując, opowiadała po włosku, jaki piękny jest ten kościół. Od chłopaka, który odprowadził mnie pod samą budowlę, dowiedziałam się, że jest tam polski ksiądz, i że ulica, przez którą trzeba przejść, żeby dostać się do San Piero, jest bardzo niebezpieczna, i trzeba uważać. Pożegnaliśmy się, chłopak zniknął w bramie domu nieopodal. Ja weszłam do kościoła i przez dobre piętnaście minut miałam go tylko dla siebie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz