sobota, 3 marca 2018

Trekking w Portofino - wady i zalety

Niedaleko San Fruttuoso
Dramatyczna trasa klifami, o najwyższym stopniu trudności, pełna łańcuchów, przepaści i widoków na morze... Początek w Portofino, po drodze piękne opactwo San Fruttuoso, a na końcu urocze Camogli. Brzmi dobrze, czyż nie? A jak jest w rzeczywistości?

Typowy widok na trasie
Rzadko tu narzekam. Wolę nie tracić czasu na pisanie o czyś, co mi się średnio podobało, jest przecież tyle ładnych rzeczy, o których mogłabym napisać, tym razem jednak zrobię wyjątek. Dlatego, że głęboko wierzę, że komuś, kto ma niewiele do czynienia z morzem, ten szlak naprawdę może się spodobać. Dlaczego trochę mnie rozczarował?

'Via Ferrata'
Po pierwsze, poszukiwałam wyzwania. Trasy, którą odebrałabym jako trudną, takiej, na której nauczyłabym się czegoś nowego. Wybrałam wariant bliżej morza. Piąty stopień trudności i łańcuchy obiecywały wiele, niemniej w dniu, w którym szłam, było ładnie, ciepło, sucho i bezwietrznie, i przy odrobinie ostrożności i zdrowego rozsądku dałoby się to przejść może i bez nich. Wierzę, że są tam naprawdę potrzebne, kiedy pada lub wieje, w tym wypadku jednak miałam wrażenie, że część z nich wisi tam dla ozdoby. Przebiegłam sobie kilkaset metrów (czasami lubię sobie kawałek przebiec), i w pewnej chwili zorientowałam się, że nie biegnę sama. Obok mnie biegł już łańcuch :) Oczywiście, dobrze, że te łańcuchy są. Wprowadzają poczucie bezpieczeństwa, i kiedy jest ślisko, pewnie nawet są niezbędne. Niemniej, straszenie nimi nie ma sensu.

Kolejny odcinek z łańcuchami
Do Ligurii wzięłam dwie pary butów: trekkingowe sandały Karrimor, i buty do biegania, tej samej marki. Tego dnia miałam na sobie te drugie. Lubię w nich chodzić po górach, bo są bardzo stabilne i dobrze trzymają piętę. We Włoszech, nie tylko zresztą tam, panuje jednak kult butów za kostkę. Chociaż napisano już setki artykułów o tym, że najważniejsze jest to, żeby but dobrze trzymał piętę, wtedy kostka jest stabilna, ciągle są jeszcze ludzie, którzy wierzą, że but w góry koniecznie musi być za kostkę, i już. Sama jestem wprawdzie wielką fanką wysokich butów, bo można w nich brodzić po kostki w wodzie/błocie/śniegu, jednak nie wszędzie są one potrzebne. Wybierając buty, należy pamiętać, że ŻADNE, NAJLEPSZE NAWET BUTY NIE ZASTĄPIĄ ZDROWEGO ROZSĄDKU I WŁAŚCIWEJ OCENY SWOICH UMIEJĘTNOŚCI. Spotkałam po drodze ludzi, którzy przekonywali mnie, że nie mogę tam iść w moich butach, i mieli miny, jakbym szła tam co najmniej w japonkach. Trochę się wystraszyłam, ale pomyślałam, że zawsze mogę przecież zawrócić, albo, jeśli będzie trzeba się jakiś odcinek naprawdę przewspinać, zrobię to na bosaka. Jednak nie było to w ogóle potrzebne, sprawdziły się idealnie.

Tutaj jedyny odcinek, gdzie łańcuchy naprawdę się przydały, bez nich byłoby ciężko.
Wyzwania więc nie było, nie nabyłam też żadnych nowych umiejętności, wiele tras w Connemarze, a nawet w górach Mourne jest o wiele trudniejszych.

Oznakowanie szlaku (te dwie czerwone kropki) na zakręcie, chyba po to, żeby nikt przez pomyłkę nie wpadł do morza :)
Druga rzecz to oznakowanie. O ile na trasie było bardzo łatwo, prawie wszystkie włoskie szlaki cierpią na jedną bolączkę: w miasteczkach oznakowanie zanika i trzeba nieraz przejść po asfalcie dalekie kilometry, żeby odnaleźć jego początek. Chlubnym wyjątkiem jest tu chyba tylko Costiera Amalfitana, gdzie Sentiero degli Dei jest oznakowane już w Bomerano, i nawet we mgle nie musiałam się błąkać, tylko od razu znalazłam początek szlaku. W opisywanym wypadku było jednak gorzej - ani w Portofino, ani w Camogli nie było absolutnie żadnego oznakowania i musiałam się nieźle nachodzić i napytać, zanim znalazłam początek, w dodatku w Portofino raz źle mnie pokierowano, co teraz, kiedy już wiem, gdzie się szło, wydaje mi się wręcz nieprawdopodobne.

Typowy widok
Trzecia rzecz to widoki. Duża część trasy wiedzie po prostu przez las, a klify wydawały mi się dość jednostajne. O wiele bardziej podoba mi się pod tym względem Costiera Amalfitana, czy choćby irlandzki półwysep Howth. Pod koniec, w San Rocco, był ładny widok na góry, ale zrobiło mi się tylko żal, że mnie tam nie ma... Chciałabym jednak podkreślić, że jeśli nie macie doświadczenia ze szlakami wiodącymi nad brzegiem morza, ta wycieczka jest obowiązkowa, wtedy będziecie na pewno zachwyceni :)

Portofino, widok z Castello Brown
Ponarzekałam, więc może przejdę do pozytywów. Portofino, początek szlaku, jest zarówno pozytywem, jak i negatywem. Pozytywem, bo: 1. jest śliczne, 2. można się tam załapać na statek, 3. jest w nim piękny zamek z którego jest naprawdę świetny widok. Negatywem, bo: jest koszmarnie drogie. Naprawdę, jestem zwolenniczką jedzenia na miejscu, wszędzie i zawsze, ale tam weźcie bułki i pasztet, a dobrze na tym wyjdziecie. Porcyjka zdecydowanie słabych lodów sprzedana przez opryskliwą panią ze słabym angielskim (żeby nie było - sama mówię po włosku, może nie genialnie, ale lody potrafię kupić) zdecydowanie nie była warta 7 euro. Jeśli chodzi o obsługę, na wysokości zadania stanęła tylko informacja turystyczna...

Urocze Portofino
Punktem obowiązkowym jest Castello Brown,który może sam w sobie nie jest powalający, ale widoki z niego są super :)

Castello Brown...
...i piękny widok z tego zamku.
Kolejny punkt obowiązkowy, i zarazem chyba najpiękniejsze miejsce całych moich liguryjskich wakacji, to San Fruttuoso. Do tego romańskiego opactwa można tylko dojść pieszo lub dopłynąć, nie ma tam żadnej drogi :) Oprócz pięknego, świetnie utrzymanego kościoła z opactwem, które można zwiedzić (i warto!), jest tam niebiańska, turkusowa plaża. Jest tam też niewielka przystań, skąd można (i warto, a jakże!) popłynąć do Portofino, Santa Margherita Ligure i Rapallo, a w drugą stronę do Camogli. To miejsce zachwyciło mnie tak, że podzieliłam swoją trasę trekkingową na dwa dni, bo chciałam tam spędzić jak najwięcej czasu i wykąpać się w morzu :)

San Fruttuoso, opactwo i prowadząca do niego uliczka
Szalenie spodobało mi się też Camogli, i jadłam tam najlepsze kapary w życiu :)

Camogli widziane z góry i góry, w których mnie nie ma :(
Camogli
Szlak jest oszacowany na 5-6 godzin, ma wiele przewyższeń i stromizn, i w związku z tym jest bardzo męczący dla kolan. Jak już wspomniałam, rozbiłam jego przejście na dwa dni - żałowałabym tych wszystkich miejsc, których nie miałabym czasu zobaczyć, no i nie płynęłabym łodzią, a to było bardzo fajne, tak fajne, że planuję o tym kolejny wpis :)

W drodze, niedaleko San Rocco
Podsumowując: czy warto? Jeśli macie dużo czasu i niewielkie doświadczenie w łażeniu po klifach, to na pewno. Ale jeśli jesteście klifowymi wyjadaczami, a nie macie wielu dni na trekking, to lepiej pójść na Forti di Genova, tam jest o wiele więcej gór wokół. I jeszcze jedno: wolę chodzić po górach, niż pływać, ale starcie 'trekking vs łódź' zdecydowanie wygrywa łódź ;) Dalej dopłyniecie, więcej zwiedzicie, a widoki samego półwyspu są równie ciekawe. Miłej wycieczki!


P.S. Warto odwiedzić świetną stronę Portofino Trek, tam można obejrzeć też inne trasy i pobrać mapy.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz