sobota, 14 września 2019

Zagadka profesora Wszędobylskiego

Calvi, Korsyka. Z uciętymi stopami, ale przynajmniej miasto widać, jak należy!
Ponad połowa moich podróży to podróże samotne. Taka podróż ma wiele zalet. Można iść tam, gdzie się chce, oglądać to, co się chce, robić, co się chce. Na samotnej wyprawie nikt nigdy nie narzeka. Lepiej poznaje się miejsce, do którego się pojechało, bo zamiast gadać po polsku na podejmowane codziennie tematy, słucha się, co mają do powiedzenia tubylcy. Więcej się widzi. Nie mówiąc już o tym, że nie trzeba z nikim uzgadniać urlopu, więc szanse, że się pojedzie w ogóle, rosną. Mniej się siedzi w domu.

Na Orlej Perci z uciętą głową :D
Tylko zawsze, prędzej czy później, pada to sakramentalne pytanie:
"Ale czy ty to się tak nie boisz sama jeździć?"
Pytanie to z pozoru nie ma żadnych seksistowskich pobudek, jest zazwyczaj zadane z troską, a bywa, że wręcz z podziwem. To, co mnie jednak zastanawia w tym, to jedna sprawa: wielokrotnie podróżowałam samotnie służbowo, do szkoły, czy na studia. Od czasu, kiedy skończyłam piętnaście lat. I to pytanie, w związku z podróżą z obowiązku, pojawiło się - w ciągu tych ponad dwudziestu lat - jeden raz. Co więc sprawia, że kiedy tylko przemieszczanie się jest powiązane z przyjemnością, pojawia się ono ciągle? Co powoduje, że te same lub bardzo podobne czynności są w jednym przypadku normalne i bezpieczne, a w innym egzotyczne i ryzykowne? Doprawdy, zagadka profesora Wszędobylskiego.


Pireneje, Fort Liberia niedaleko Villefranche.
Powodem takiego myślenia raczej nie jest logika. Przecież rozważając to od strony podróż służbowa kontra urlopowa, od razu widać, że jestem bezpieczniejsza, jeśli jadę dla przyjemności. Sama wybrałam przecież datę i porę podróży, cel, środek transportu. Jestem bardziej wypoczęta. Nie zajmuje mnie stres związany ze szkołą/pracą/studiami, nie muszę się w drodze uczyć/przygotowywać prezentacji/domykać ostatnich spraw przez telefon. Nic mnie nie rozprasza, jestem skupiona na samym akcie podróżowania, czujna.


Na Rohaczach.
Analizując to od strony podróż samotna kontra w towarzystwie, znowu widzę, że korzyści są po stronie podróży samotnej. Nie jestem zajęta i rozproszona rozmową z moim towarzyszem czy towarzyszką. Łatwiej mi obserwować otoczenie i wyłapać co bardziej podejrzane zachowania. Mniej jest nieprzewidzianych wydarzeń, których nie jestem w stanie zaplanować, bo odpadają te związane ze zdrowiem, humorem czy sytuacją tej drugiej osoby.
Jest jeszcze trzecia strona tego medalu: bycie w podróży kontra życie codzienne. Tu też bezpieczniejsza wydaję się być w podróży - potencjalnemu sprawcy trudniej rozpoznać kierujące moim życiem schematy, on nie wie, jakie mam plany w podróży, gdzie pójdę, co zrobię. Czasami przecież sama tego nie wiem. Moja rodzina zawsze wie, gdzie jestem, gdzie się zatrzymałam. Jeśli idę sama gdzieś. gdzie nie ma cywilizacji, z reguły dzielę się tym z właścicielami B&B, tak, jak zrobiłam to na Aranach, albo kontaktuję się z bratem, który wie, kiedy dokładnie ma wszcząć alarm. Natomiast obserwując moje życie codzienne, nie sztuka się dowiedzieć, gdzie pracuję, gdzie mieszkam, o której i którędy wracam. Mam też wrażenie, że o wiele bardziej pilnuję się we Florencji czy Rzymie, niż robiąc zakupy w pobliskim Tesco. Pomijając już to, że z pracy czasami muszę wrócić późno, tymczasem na wakacjach zdarza mi się leżeć grzecznie w łóżku już o dziewiątej, bo następnego dnia o szóstej rano mam świetny pociąg do La Spezii, albo o piątej wychodzę na szlak.


Corrnabinna, pasmo Nephin Beg, Irlandia
Nie ma to dla mnie po prostu żadnego sensu. Wydaje mi się, że wiele tłumaczy nieuświadomiony seksizm. Nie wiem,czy samotnie podróżujący mężczyźni też takie pytania słyszą (ktoś może się podzielić jakimiś doświadczeniami w tej sprawie?). A może chodzi o ludzką niechęć do samotności? A szkoda, bo jest ona wielkim skarbem, zwłaszcza w podróży, i żal mi tych, którzy nie mając wspólnych dni wolnych ze swoją drugą połówką lub przyjaciółmi, tracą swoje wolne na siedzenie w domu, sami i smutni. Smutni nie, bo sami, ale dlatego, że siedzą w domu, a mogliby zdobywać świat.


Corte, Korsyka.
Czy się boję? Nie. Jestem, owszem, świadoma zagrożeń. Staram się ograniczać ryzyko. Mam zawsze kopie dokumentów, i tym podobne rzeczy. Jestem dobrze zorganizowana, zachowuję się naturalnie, często nawet jestem brana za tubylca. Dobrze planuję, ale jestem elastyczna na tyle, żeby zmienić plany, jeśli podpowiada mi to zdrowy rozsądek. Jeśli zdarzy mi się coś nieprzewidzianego, wiem, jak zareagować, a nawet, jeśli nie wiem, nie panikuję, i w końcu znajduję rozwiązanie. Nie myślę stereotypowo, nie zakładam z góry, że nic mi na przykład nie grozi ze strony nobliwie wyglądających staruszków (już kiedyś, jadąc do szkoły, przekonałam się, że grozi), i jeśli trzeba, potrafię komunikować się dosadnie, prostymi słowami.


Pasmo Nephin Beg, Irlandia. W tym kiosku stoi mój namiot :)
Jedyną wadą takiej wycieczki jest to, że prawie nigdy nie mam prawie żadnych naprawdę fajnych zdjęć, na których jestem - na tych z samowyzwalacza czasami brakuje mi połowy głowy, a poproszeni o zrobienie zdjęcia nieznajomi często ucinają zabytki, byle tylko w kadrze zmieściły się moje buty. Albo wręcz przeciwnie, ucinają stopy. Ale był i pan, który męczył się dobre kilka razy, żeby zrobić mi zdjęcie ze skokiem. Tylko uciął mi ręce, niestety :)


Croagh Partick.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz